2017-03-12, 11:48 PM
W Bolonii na Akademii
astronom Pandafilanda
rzekł, biret zdejmując z włosów:
— Panowie, to jest skandal:
zbliża się koniec Ziemi,
a może całego Kosmosu;
wszystko przed wami rozwinę:
perturbacje i paralaksy,
bo według mojej taksy
świat jeszcze potrwa godzinę.
Na te okropne słowa
podniósł się Imć Marconi,
najoświeceńsza głowa
w całej Bolonii.
I rzekł: — Areopagu
mędrców najznakomitszy,
wszystko, corn słyszał, jest blagą,
jak sześć to jest trzy i trzy;
wszem wobec, jako rektor,
oświadczam przeto, że kto
takie brednie lansuje,
na karę zasługuje,
że taki głupi argument
wymyślić mógł energumen,
szarlatan Pandafilanda.
Rumor się zrobił na sali:
wszyscy uczeni gwizdali,
wołali: — Skandal i granda!
On tu nas chciał omamić,
nabujać, skorrumpować,
zaidiotyfikować!
Poczekaj pan: kłamstwo plami,
nikt z czoła ci hańby nie zdejmie!
To mówiąc wyszli, stuknąwszy pulpitami,
jak w polskim sejmie.
Zostały czarne pulpity
i czarny na ścianie krucyfiks,
i na katedrze zgnębiony,
maleńki, pokurczony
astronom.
Bolało go bardzo w głowie,
więc zażył proszek „Z kogutkiem”
potem przez chwile krótkie
nie podejmował powiek,
wiadomo: astronom też człowiek.
Potem się chwilę przechadzał
posępny niesłychanie,
mruczał coś: — Kończy się władza…
Albo na białej ścianie
kreślił cyfry i znaki,
logarytmy, zodiaki —
przez bardzo długie chwile
zawile.
W końcu, w notesie u góry,
patrząc w cyferblat „Cyma”,
nakreślił dziwne figury
z miną olbrzyma.
A potem, wsparty na dłoniach,
już tylko w okno poglądał:
za oknem była zielona
Bolonia.
I wieczór.
Daleko, w złotym birecie,
student przygrywał na flecie —
było to w lecie.
Stop!
Bo gdy wypełniła się pora,
znaczy, godzina szósta,
u bezbożnego rektora
popękały wszystkie lustra;
i potrzaskały także
u rentierów i tapicerów,
i u wszystkich w mieście fryzjerów,
a była to plaga za grzech.
Komiczne! woźny Malvento,
egzaminując się w lustrze:
— Twarz mam na dwoje rozciętą!
wrzasnął. A to było w lustrze.
astronom Pandafilanda
rzekł, biret zdejmując z włosów:
— Panowie, to jest skandal:
zbliża się koniec Ziemi,
a może całego Kosmosu;
wszystko przed wami rozwinę:
perturbacje i paralaksy,
bo według mojej taksy
świat jeszcze potrwa godzinę.
Na te okropne słowa
podniósł się Imć Marconi,
najoświeceńsza głowa
w całej Bolonii.
I rzekł: — Areopagu
mędrców najznakomitszy,
wszystko, corn słyszał, jest blagą,
jak sześć to jest trzy i trzy;
wszem wobec, jako rektor,
oświadczam przeto, że kto
takie brednie lansuje,
na karę zasługuje,
że taki głupi argument
wymyślić mógł energumen,
szarlatan Pandafilanda.
Rumor się zrobił na sali:
wszyscy uczeni gwizdali,
wołali: — Skandal i granda!
On tu nas chciał omamić,
nabujać, skorrumpować,
zaidiotyfikować!
Poczekaj pan: kłamstwo plami,
nikt z czoła ci hańby nie zdejmie!
To mówiąc wyszli, stuknąwszy pulpitami,
jak w polskim sejmie.
Zostały czarne pulpity
i czarny na ścianie krucyfiks,
i na katedrze zgnębiony,
maleńki, pokurczony
astronom.
Bolało go bardzo w głowie,
więc zażył proszek „Z kogutkiem”
potem przez chwile krótkie
nie podejmował powiek,
wiadomo: astronom też człowiek.
Potem się chwilę przechadzał
posępny niesłychanie,
mruczał coś: — Kończy się władza…
Albo na białej ścianie
kreślił cyfry i znaki,
logarytmy, zodiaki —
przez bardzo długie chwile
zawile.
W końcu, w notesie u góry,
patrząc w cyferblat „Cyma”,
nakreślił dziwne figury
z miną olbrzyma.
A potem, wsparty na dłoniach,
już tylko w okno poglądał:
za oknem była zielona
Bolonia.
I wieczór.
Daleko, w złotym birecie,
student przygrywał na flecie —
było to w lecie.
Stop!
Bo gdy wypełniła się pora,
znaczy, godzina szósta,
u bezbożnego rektora
popękały wszystkie lustra;
i potrzaskały także
u rentierów i tapicerów,
i u wszystkich w mieście fryzjerów,
a była to plaga za grzech.
Komiczne! woźny Malvento,
egzaminując się w lustrze:
— Twarz mam na dwoje rozciętą!
wrzasnął. A to było w lustrze.